Niewielu ludzi wie o tym, że rzeka Wierzyca, która wypływa z jeziora na Pojezierzu Kaszubskim, przepływając przez Starogard Gdański, przybiera kształt kota.
Tam, gdzie Wierzyca zaczyna zmieniać swoje kształty – tuż przed Starogardem, na czubeczku swojego kociego ogona – wlewa się w dolinę ze stromym zboczem, inaczej nazywaną wąwozem.
W wąwozie tym mieszał kiedyś leśniczy Wawrzyniec i tak się akurat dobrze dla niego złożyło, że był jednym z tych niewielu ludzi, którzy doskonale rozumieją Wierzycę i podzielają jej poczucie humoru.
On także, za każdym razem, kiedy musiał wyjść z wąwozu i udać się na starogardzki jarmark, żeby uzupełnić zapasy jedzenia, sznurka konopnego i czarnych guzików, miał ochotę zmienić się w niewidzialnego kota, by móc ignorować tych wszystkich głośnych ludzi, którzy nigdy nie patrzą pod nogi.
Jako że Wawrzyniec nie miał takich przydatnych mocy, wychodził z wąwozu tylko kilka razy w roku, najbardziej ceniąc sobie towarzystwo Wierzycy i proste życie leśniczego.
Każdego ranka wkładał na grzbiet zapinaną pod szyję kufajkę, brał worek na ramię i szedł w las robić to wszystko, co dobry leśniczy robić powinien.
Zbierał szyszki, wkładał do worka klonowe noski, wybierał z listowia najsilniejsze żołędzie, które chciałyby wyrosnąć na wielkie stare dęby, a patrząc na niepozorne owoce szarej olszy, widział oczyma wyobraźni rozległe korzenie, które wzmacniają brzegi rzeki i skarpę wąwozu.
O tak. Leśniczy Wawrzyniec może i nie miał takich mocy jak Wierzyca, miał za to wrażliwe oczy, które potrafiły widzieć przyszłość. Być może dlatego nie za bardzo umiał dogadać się z ludźmi, a już zwłaszcza takimi, którzy wchodząc do jego wąwozu, zamiast worka na nasiona biorą na ramię strzelbę.
Widząc takiego człowieka albo – jeszcze gorzej – ranne zwierzę, które trafione z odległości potrafi biec przed siebie nawet kilkanaście kilometrów, leśniczy Wawrzyniec z trudem panował nad gniewem.
Na szczęście, akurat w tym wąwozie, wszystkie zwierzęta wiedziały, że jak trwoga, to nie można gnać przed siebie, tylko wprost do leśniczego.
I tak razu pewnego, kiedy leśniczy Wawrzyniec doglądał kiełkującego przedszkola młodych klonów, szarych olsz i dębów, na polankę przed jego leśniczówką wpadł zdyszany lis, a zaraz za nim człowiek.
I wtedy właśnie coś w leśniczym pękło.
Nie mógł sobie przypomnieć, jak doszło do tego, co wydarzyło się później. Nie pamiętał, czy bardziej rozwścieczył go widok uniesionej strzelby, czy spojrzenie zatwardziałego człowieka, którego nie obchodziła przyszłość ani zwierząt, ani lasu, ani wąwozu, ani nawet miasta, z którego tutaj przylazł.
Domyślał się tylko leśniczy Wawrzyniec, że na polance role musiały się odwrócić i nagle to on biegł przez las ze strzelbą w dłoni i ścigał człowieka, który śmiał przynieść to żelastwo do jego wąwozu. Udało mu się zapędzić niegodziwca aż nad wodę i kiedy już miał unieść strzelbę i wymierzyć sprawiedliwość, usłyszał unoszący się między dwoma brzegami głos rzeki:
– Stój Wawrzyńcu, nie jesteś sobą. Oddaj go mnie, a ja zadbam oto, żeby nikt więcej nie ośmielił się wchodzić ze strzelbą do tego wąwozu.
Leśniczy posłuchał i oddał Wierzycy człowieka ze strzelbą. A rzeka niosła go niedelikatnie aż do Starogardu, używając na nim swojej mocy. Przed kanałem, który odchodził do starogardzkiego młyna, wyłowili go z wody mieszkańcy.
Blady był jak płótno i ciężko było rozeznać, o czym gada, bo ciągle tylko powtarzał, że gonił go istny diabeł z piekła, którego spotkał w wąwozie na obrzeżach Starogardu. I tak zapomniał on zupełnie innej mowy, i nawet po latach potrafił opowiadać tylko o tym, a ludzie mu wierzyli i nazwali ten wąwóz Piekiełki.
Odtąd w wąwozie zapanował taki spokój, że aż leśniczy Wawrzyniec, mimo wystarczającej ilości zapasów, musiał z niego wyjść i sprawdzić, czy w okolicy wszystko dobrze. Zdążył dojść na rynek, gdzie trwał akurat starogardzki jarmark, a z każdym jego krokiem, ucichały wszelkie rozmowy i hałasy.
Uśmiechnął się wtedy leśniczy do swojej Wierzycy i ruszył w drogę powrotną w kierunku Piekiełek.
„Legendy miejskie” to projekt, który początkowo miał jedynie ilustrować mało znane starogardzkie legendy, a zainteresowanych odsyłać do istniejących źródeł. Problem w tym, że źródła są liczne i trudno dostępne, a w dodatku opowiadają nasze legendy w dość skrótowy sposób. Mnie natomiast marzyły się takie z prawdziwego zdarzenia. Z emocjami, charakternymi postaciami i uniwersalnym przesłaniem. Do których każdy miałby łatwy dostęp. Dlatego powołując się na niezbywalne prawo wszystkich opowiadaczy świata, napisałam je na nowo i w każdej dodałam coś od siebie.